Stanisław Grochowiak swoich „Chłopców”, jeden z najbardziej wzruszających i poruszających „dramatów heroicznych”, napisał dziesięć lat przed śmiercią. Był już uznanym poetą, redaktorem, scenarzystą, dramaturgiem, ale i schorowanym człowiekiem, który przeszedł w życiu osobistym i w sztuce typową ewolucję – od buntu, tu: przeciw estetyce klasycznego piękna lekceważącego zwyczajność i prawo człowieka do cierpienia (z czym wiąże się także brzydota fizjologii), do poszukiwania harmonii, spokoju, równowagi. Mimo zmiany postawy wciąż jednak postrzegano go jako „poetę turpistycznego”. To Przybosiowe określenie nadało Grochowiakowi na wiele lat wyrazisty stempel implikujący najprostszy, raczej jednoznaczny klucz do interpretacji jego dramatów. Tymczasem autor z uporem przekonywał, że ma do swoich bohaterów (zwłaszcza w późnej fazie twórczości) stosunek afirmatywny, że patrzy na nich z pozycji, trudnego co prawda, ale jednak optymisty, starającego się oswoić problemy czy to nałogu, czy starości, czy śmierci, ze świadomością procesów degradacji psychofizycznej człowieka w wieku późnej jesieni życia. Dlatego jego „chłopcy”, mimo podeszłego wieku i przymusowej izolacji, tak zdecydowanie pragną zawalczyć o własną godność i szacunek – pogodnie, z dystansem do siebie, z humorem i wiarą. Znakomicie rozpisana na zróżnicowane głosy sztuka nie ma nic wspólnego z pochwałą „brzydoty starości”, co niesłusznie akcentowały wcześniejsze i nawet niedawne inscenizacje, z najsłynniejszą wersją telewizyjną z 1966 roku. Andrzej Fabisiak, reżyser jubileuszowego (XX-lecie Wspaniałego Teatru bez Nazwy) przedstawienia w Gietrzwałdzie, zawierzył autorowi, wsłuchując się uważnie w tę niezwykłą partyturę i wydobywając z niej ton wywiedziony z maksymy Denisa Diderota: Lepiej zużywać się niż rdzewieć. Zgodnie z tą oryginalną i dowcipną frazą („zagra” jako znaczące hasło w ostatniej scenie spektaklu), bohaterowie Grochowiaka przystępują do walki, a każdy z nich, wyposażony w bogate życie wewnętrzne, ma wielkie pole do popisu. Zanim jednak zbiją się w zwartą gromadkę barwnych „opozycjonistów”, reżyser wskaże nam jeszcze jeden klucz do swojej interpretacji „Chłopców”, prowokacyjnie wieszając w centralnym punkcie sceny obraz – fotografię obnażonych popiersi aktorów grających w spektaklu. Uśmiechnięci, spoglądający prosto ku widowni zdają się mówić: Oto my, piękni dojrzałością życia, nie wstydzimy się nagości, bowiem piękno jest w naszych duszach i umysłach, nie w ciele, które raczej się zużyje niż zardzewieje.

Niezaprzeczalnym atutem tego przedstawienia, poza klarownie i konsekwentnie przez reżysera wywiedzioną ideą, jest zespołowość gietrzwałdzkiego ensamblu. Aktorzy od pierwszej sceny wyraziście dialogują ze sobą, kreśląc jednocześnie zindywidualizowane portrety postaci.

Oto Kalmita Marka Gardzielewskiego – poważny, skupiony, usiłujący przeprowadzić rachunek ze swoim życiem, by ocalić godność w obliczu zagrożenia ze strony swojej ślubnej, ale – gdy trzeba – tryskający energią, autoironiczny, oswajający nieprzyjazny świat śmiechem i zdrowym dystansem. Oto Pożarski Michała Kozłowskiego – najbardziej antyklerykalny spośród „chłopców”, otaczający się aurą buntownika, kobieciarza i skandalisty, wypowiadający wojnę siostrom zakon-nym rządzącym domem starców, a w gruncie rzeczy nieszkodliwy harcownik z duszą młodzieniaszka. Jo-jo Adama Kochanowskiego – sympatyczny, dowcipny, pełen empatii były kościelny, który chłopskim rozumem ogarnia całość zjawisk i potrafi zręcznie rozgrywać sytuacje nierzadko trudne do wygrania, a przy tym pierwszy do wódeczki i wygłupów. Smarkul Krzysztofa Biadały – chyba najbardziej nieszczęśliwy z pensjonariuszy, bo od dziecka pozbawiony domu, samotny, gapowaty i naiwny, a jednak optymistycznie nastawiony do rzeczywistości i po prostu – niewadzący nikomu dobry kumpel. Profesor Alfreda Doparta to klasyczny, dobrze ułożony belfer z zasadami, outsider z wyboru, ale w sytuacjach krytycznych integrujący się z grupą.
I kobiety. Narcyza Kalamitowa Jolanty Kłoczewskiej – starzejąca się aktorka, perfidna, zakłamana i groźna pod przyklejonym na pokaz zjadliwym uśmieszkiem. Siostra przełożona Teresy Grodzickiej-Szymańskiej – sympatyczny dragon w habicie z różnymi słabostkami, ale dobry, sprzyjający pensjonariuszom człowiek, w przeciwieństwie do pięknej, młodszej siostry Marii Teresy Dopart – żmijki w kornecie, permanentnej inwigilatorki marzącej o władzy absolutnej w przytułku.
I jeszcze urocza, nieco infantylna, zagubiona w teraźniejszości, trzpiotowata hrabina de Profundis Teresy Samulowskiej – pełna radości i empatii wobec świata
i ludzi oraz służąca Wiktoryna Ewy Hatały – skarbnica wiedzy o pensjonariuszach, czuła wobec nich, wyrozumiała i opiekuńcza.
Każdy z aktorów znalazł w tym spektaklu „sposób” na zaistnienie swojej postaci, poczynając od ogrywania kostiumu, rekwizytu, poprzez „trzymanie” sylwetki, do zróżnicowanej ekspresji głosowej.
Aktorzy Wspaniałego Teatru bez Nazwy długo pracowali na tak wyraziste, konsekwentne prowadzenie tematów i postaci. Od pierwszej wspólnej premiery – „Ożenku” Mikołaja Gogola – Andrzej Fabisiak podnosił im próg wymagań, budując warsztat na tekstach klasycznych i współczesnych, proponując różne konwencje sceniczne, a w konsekwencji – różnorodność środków aktorskiej ekspresji. Od początku wymagał od nich odpowiedzialności za słowo i gest, za dialog z partnerem, uczył reguł gry zespołowej, wypracowywał w nich świadomość tworzenia magii teatru przy zabawie
w teatr.

Życzę Zespołowi i Reżyserowi, aby „zużywali się” teatralnie tak jak dotąd – z pasją, radością tworzenia i wspólnego ze sobą przebywania, w poczuciu współtworzenia kultury wysokiej w gminie pełnej cudów. A także za jej opłotkami.

Elżbieta Lenkiewicz