WTbN Dziwny Jezdziec

Coś wisiało w powietrzu i to wisiało od dawna. A co długo wisi, to dojrzewa i nim spadnie, nabiera rumieńców, smaku i zapachu dorodnego owocu. Przedsmak mieliśmy już kilka lat temu, kiedy na scenę zleciał z Bałkanów szalony „Pułkownik Ptak”, a potem wkroczyła, chichotem zabijając rosyjską smutę, „Gąska”. Ale chyba mało kto spodziewał się, że przez skromną salę w Gietrzwałdzie przegalopuje „Dziwny Jeździec”, który wstrząśnie naszą wyobraźnią, pobudzi wszelkie zmysły i do syta zaspokoi intelektualny apetyt. Tym razem Andrzej Fabisiak i jego podopieczni z „Wspaniałego Teatru bez Nazwy” postanowili przygwoździć nas do krzeseł twórczością dwudziestowiecznego belgijskiego dramaturga, Michela de Ghelderode. Już sam fakt, że zmarł on 1 kwietnia jest tragiczny i groteskowy jednocześnie, absurdalny i podszyty czarnym humorem, jak cała jego przebogata twórczość. Dorobek flamandzkiego makabrysty i fantasty nie jest szerzej znany polskiej publiczności. Dlatego twórcom naszego teatru należą się gratulacje za podjęcie tego arcytrudnego zadania i wzniesienie się ponad dosłowność, wykreowanie nowych znaczeń słów i gestów, zmierzenie się z teatrem z krainy przenośni. Reakcja widowni w naszym GOK-u utwierdziło ich w przekonaniu, że było warto…

„Dziwny Jeździec” sprawił, że wszystko tego wieczora wydawało się dziwne. Widzowie siedzieli na miejscu, które zazwyczaj jest sceną i wokół nowej sceny, która powstała w centralnym punkcie widowni. Scenografia złożona z łóżek, stołu i krzeseł dała z siebie dosłownie wszystko. Dziwna suflerka, nie tylko nieukryta w budce, ale mocno wyeksponowana jako dzwonnik i operowa diwa. Aktorzy trochę błazeńscy, jak życie ich bohaterów, przesadnie wystrojeni na spotkanie z nieuchronnym co koń wyskoczy przeznaczeniem, wprawi w ruch nieodpartą siłą życia, w szaleńczym tańcu ślepego losu, a to wdrapują się niezdarnie na najwyższy punkt ciekawości, a to szukają mysiej dziury, by ukryć tam swój strach. Wiedzą, że dziwny jeździec wkrótce ich porwie, ale nie czekają z założonymi, albo złożonymi do modlitwy rękami, tylko zabijają czas mało subtelną drwiną, wulgarną pozą, gorzkim śmiechem. Są brzydcy jak ich starość, ale starają się przykryć ją pstrokatymi ozdobami, przypudrować ostrym makijażem, pokonać dziecięcym gadżetem, zagłuszyć muzyką. Swoje indywidualne doświadczenie grzesznego życia połączyli w jedno wielkie nieszczęście w przytułku dla bezdomnych. Ostatni bal bez happy endu, bez filozoficznej refleksji, bez rachunku sumienia. Umierają, jak żyli, ale zniewoleni swoimi niedołężnymi ciałami, swoją małością i bezsilnością, drżącą ręką kurczowo trzymają swoje parszywe życie. Sami będący tylko kukłami w teatrzyku życia i śmierci, próbują skryć obgryzione resztki swojego żywota za maskami, równie jak oni groteskowymi i żałosnymi. Dziwne też tego wieczora było i to, że my, widzowie, znaleźliśmy w tej makabrze i beznadziei przemożną chęć do życia. Daliśmy się poprowadzić Michałowi Kozłowskiemu w roli Czatownika i partnerującym mu w równie świetnych kreacjach koleżankach i kolegach przez tajemniczy świat teatru. I to za ich sprawą i dzięki bezgranicznym wizjom reżysera wróciliśmy z tego świata piękniejsi i mądrzejsi. Nie sposób pominąć jeszcze jednego ważnego uczestnika tego fantastycznego przedstawienia, a mianowicie muzyki. Wzięła ona na siebie rolę narratora i jednocześnie przemożnej chęci życia. Sprawiała, że zamierały nam serca od przenikliwego dźwięku dzwonów, by za chwilę je koić śmiechem i płaczem akordeonów.

Kiedy wychodziłem jako ostatni z pustej już sali  GOK, na magicznym stole, który podczas przedstawienia tańczył wraz z aktorami, wchodził ze strachu pod obrus, przesiadywał na krzesłach ze zmęczenia , czy też nakrywał się nogami w komicznym śmiechu, leżały tylko kosze kwiatów wręczane zwyczajowo twórcom spektaklu. Czułem jednak, że za tą kwiecistą kotarą siedział Duch Teatru. Nie mogłem go widzieć, tak jak wcześniej nie widziałem Śmierci, która przybrała postać „Dziwnego Jeźdźca”, ale wydawało mi się, że podparł sędziwą głowę rękami, mocno dyszał ze zmęczenia, ale jego oczy zdradzały zadowolenie. Wiedział, że w tym samym czasie w sąsiedniej „Karczmie Warmińskiej” wymagający reżyser przekazał swoim aktorom uwagi dotyczące premiery. Duch Teatru uśmiechnął się, wyobrażając sobie tę scenę i nim zasnął przy echu dzwonów, szeptał coś o najwyższych diapazonach. Chwała reżyserowi! Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, co oznacza określenie człowiek teatru to odpowiedź jest prosta – Andrzej Fabisiak. A jeśli ktoś chciałby zadać głupie pytanie, po co z-ca dyrektora jednej z naszych narodowych scen przyjeżdża regularnie do wiejskiego Ośrodka Kultury , to odpowiedź też jest prosta, a wyraził ją przed prawie wiekiem twórca metody interpretacji aktorskiej, Rosjanin Konstanty Stanisławski, mówiąc, że "należy kochać teatr w sobie, a nie siebie w teatrze". Chwała aktorom! To wymagało czasu, pracy i pasji, ale z amatorów, czyli z ludzi zajmujących się teatrem niezawodowo na naszych przemienili się w amatorów, którzy kochają to co robią i wierzą, że bez teatru życie nie ma sensu. Dobrze, że i my, widzowie, możemy ulegać przemianie wraz z nimi.

Jerzy Szczudlik